Jaki powinien być ten pierwszy raz? Magiczny? Niezapomniany? Cudowny? Spontaniczny? A może zaplanowany co do każdej sekundy? Zapewne ilu ludzi, tyle potencjalnych określeń i oczekiwań.
Mnie marzy się wersja z wszystkimi możliwymi dodatkami, ocierająca się o kicz i tandetę. W pakiecie więc rozrzucone płatki róż, aromatyczne świece i nastrojowa muzyka w stylu soundtracku z Pięćdziesięciu twarzy Greya. Wisienką na torcie byłoby towarzystwo księcia na białym koniu, który już od progu chwyciłby mnie w swe silne ramiona i zasypał litanią komplementów. Najlepiej, by wybraniec, oprócz daru przemawiania, odznaczał się jeszcze muśniętą słońcem skórą, ciemnymi oczami i ironicznym poczuciem humoru.
Jedyną ugodą, na którą mogę pójść – gdyby okazało się, że mój ukochany ma upiorne uczulenie – jest zastąpienie konia drapieżnym motocyklem. No dobrze, możemy też podróżować jakimś sportowym samochodem, słyszalnym z odległości kilometra i zwracającym uwagę.
Brzmi jak scenariusz kiepskiego serialu, którego fabuła jest tak przewidywalna, że od pierwszego odcinka wiadomo, jak się skończy? Lata pochłaniania słabego fan fiction i czytania kolorowych pisemek zrobiły swoje.
Moje życie nie jest niestety vlogiem z TikToka, dlatego temu dniu, z założenia wyjątkowemu, daleko jest do miana lukrowego. Powiedziałabym raczej, że przypomina swojski kapuśniak albo pierogi z podrzędnego baru szybkiej obsługi. I to te nad wyraz mdłe, odgrzane w mikrofali zbyt wiele razy i z tajemniczym prezentem w środku, w postaci czyjegoś włosa…
Styczniowa aura nie nastraja ani trochę optymistycznie. Zimno, szaro i ponuro – to nie tylko opis warunków pogodowych, ale także mojego samopoczucia. Świadomie pozwalam, by przerażenie położyło na mnie swoje oślizgłe macki i wessało do czarnej dziury rozpaczy. Najchętniej owinęłabym się ukochaną kołdrą, na której widnieją szeroko uśmiechnięte ananasy, i udała, że nie ma mnie w domu.
Przecież robiłam tak już wiele razy wcześniej…
Moje policzki, na co dzień upiornie blade, zaczynają nabierać niezdrowych rumieńców, a w przełyku pojawia się gula, której nie jestem w stanie zniwelować. Stres zupełnie odcina mi możliwość racjonalnego myślenia i jak zawsze zamienia w bezmyślną i przerażoną dziewczynkę. Gdyby nie ten stres, jestem święcie przekonana, że już dawno podbiłabym świat, a w pokoju, na jednej z półek, trzymała Nagrodę Nobla. Niestety zamiast medali czy trofeów stoi tam pudełko z kokosowymi ciasteczkami, którymi zajadam się w chwilach największej grozy. Czyli, patrząc obiektywnie, praktycznie zawsze.
Przerażenie jest u mnie stanem stałym. Wzbudza je wchodzenie w interakcje z obcymi, widok włochatych pająków czy też informacja o braku połączenia internetowego w momencie, gdy mam do obejrzenia najnowszy odcinek ulubionego serialu.
Nie ma co, urodzona ze mnie Gryfonka.
Obecna sytuacja ma się nijak do wstrętnych zwierząt czy też problemów typowej fangirl. Pewnie dlatego zaczynam drżeć coraz bardziej i przypominam osobę w trakcie jakiegoś ataku. Przeważnie zaczyna się to dość niewinnie – od stóp, które nagle żyją własnym życiem, a potem, nie wiadomo kiedy, drgawki rozprzestrzeniają się na nogi i pozostałe części ciała. Nie mija nawet kwadrans, a cała podskakuję.
Seksownie, prawda?
Adamowi wydaje się to na szczęście nie przeszkadzać. Przypuszczam, że być może nawet lekko go śmieszy, ale jest zbyt dobrze wychowany, by dał coś po sobie poznać. Prawdziwy rycerz, którego każda dziewczyna przesunęłaby na Tinderze w prawo.
Jeśli chodzi o jego urodę, można powiedzieć, że sprawdza się tu stare przysłowie, według którego mężczyzna powinien być chociaż trochę ładniejszy od diabła. Ma szczupłą twarz, pokrytą grubym, ciemnym zarostem, rozłożyste brwi i sporych rozmiarów nos z lekkim garbem. Nie należy do przystojnych, ale ze mnie również nie jest żadna miss, więc gładko przełykam tę kolejną zmianę w planie. Zamiast na liście rzeczy do odhaczenia, skupiam się na podtrzymaniu rozmowy, mamrocząc coś o czytanym niedawno kryminale. Jednocześnie próbuję spiąć ogniste włosy w wysokiego kucyka, ale chyba ani stylizowanie fryzury, ani prowadzenie dyskusji nie idą mi zbyt dobrze. Na szczęście mój pan idealny przejmuje inicjatywę.
– Połóż się, proszę.
Najwyraźniej od razu przechodzimy do rzeczy, odkładając na bok wszelakie konwenanse. Relaksujący masaż? Wspólne karmienie się truskawkami w czekoladowej polewie? Następne punkty z listy sypią się jak jedynki po niezapowiedzianej kartkówce. By wypełnić chociaż jedno z postanowień, przygryzam wargę i wzdycham do swojej wewnętrznej bogini.
Dochodzę do wniosku, że spełnienie jego polecenia jest najlepszym, co mogę w tej sytuacji zrobić, więc wyłączam myślenie i powoli się kładę.
Łóżko jest przeszywająco lodowate, na dodatek karykaturalnie wąskie. Liczę na to, że gdybym spadła, rycerz szybko chwyciłby mnie w ramiona.
– Podaj mi rękę.
Wysuwam dłoń, a gula w gardle, jak na zawołanie, urasta do monstrualnych rozmiarów. Przełykam coraz intensywniej, zakładając, że jeśli tego nie zrobię, po prostu się uduszę.
Jest to równie pomocne, co powiedzenie osobie z depresją, by popatrzyła na świat nieco bardziej optymistycznie.
– Zimno ci? – pyta, dostrzegając drżenie mojego ciała. Jego dłoń epatuje przyjemnym ciepłem i zachęca do pogłębienia kontaktu, podczas gdy moja przypomina kończynę wyciągniętego z wody topielca.
– Nie. Po prostu bardzo się denerwuję.
– Naprawdę? Przecież nie ma czym.
Łatwo mu mówić. Gdybym była tak doświadczona jak on, zapewne po prostu rzuciłabym się na łóżko, przyjmując bez mrugnięcia okiem wszystko, co dla mnie przygotował.
Ale jestem w tym nowa.
– Wszystko będzie dobrze, po prostu postępuj zgodnie z moimi poleceniami.
Otwieram usta, by potwierdzić, ale on w tym momencie niespodziewanie je przysłania. Może to i lepiej. Przynajmniej w takim stanie nie powiem już niczego głupiego.
– Troszkę ją rozchylę, w porządku? – pyta, uwalniając na chwilę moje usta i kierując uwagę na moje ubranie.
Potakująco kiwam głową. Rycerz sięga więc w kierunku mojej granatowej bluzki i sprawnie ją podciąga. Muśnięcie jego dłoni jest tak subtelne i delikatne, że prawie w ogóle tego nie rejestruję.
Jeżeli można umrzeć z przerażenia, właśnie jestem na najlepszej drodze. A jeśli nie jest to fizycznie możliwe… cóż, Księgo Guinnessa, oto nadchodzę, z nowym, najgłupszym z możliwych rekordem. Liczę na to, że za swoje osiągnięcie dostanę przynajmniej jakiś niewielki order, który będę mogła postawić na półce obok kokosowych ciasteczek.
To znaczy, moi rodzice postawią, bo, gdy zgarnę nagrodę za najgłupszy zgon, raczej nie będę w stanie zrobić tego sama.
– …podać propofol.
To ostatnie, co słyszę, zanim zapadam w narkotyczny sen.
Książkę kupisz tutaj